Valentine się do mnie przytuliła. Powiem szczerze że zaskoczyła mnie tak iż nawet nie zdążyłem zaprotestować. Zerknąłem tylko na nią kątem oka, zastanawiając się co też chodzi jej po głowie. Widziałem na jej twarzy uśmiech i nieobecny wzrok, jakby wspominała jakieś szczęśliwe chwile. Pewnie smoczycę która ją wychowała ... - pomyślałem, przypominając sobie jej słowa. Po chwili dziewczyna odkleiła się ode mnie. Uśmiech nie znikał z jej twarzy, kiedy jakby nigdy nic pogładziła moje skrzydło. Wzdrygnąłem się, chcąc zabrać skrzydło, ale dotarło do mnie że to uczucie jest nawet ... przyjemne. Nie zabrałem więc skrzydła, pozwalając by Valentine delikatnie je głodziła.
- To co teraz? - zapytałem po chwili ciszy. Dziewczyna spojrzała na nie pytająco.
- Co teraz? - powtórzyła.
- No ... co będziemy robić, w końcu dzień jeszcze się nie skończył. - powiedziałem wesoło. Valentine zamyśliła się, albo przynajmniej udawała że się zastanawia. Dostrzegłem jej wzrok, kiedy rzuciła mi "ukradkowe" spojrzenie na moje skrzydła. Westchnąłem głośno.
- No skoro chcesz ... to wskakuj. - powiedziałem wstając i lekko rozkładając skrzydła, tak by odsłonić miejsce na grzbiecie. Dziewczyna nie zastanawiając się długo, wgramoliła się na mnie. Chwyciła rękami moje kolce, mocno, tak by nie spaść.
- Trzymaj się mocno! - powiedziałem i rozłożyłem skrzydła z cichym "ŁUP". Zaraz potem machnąłem nimi i wzbiłem się w powietrze, zostawiając za sobą chmurę suchej trawy i pyłu, które uniosły się z ziemi, pod naporem wiatru, który wytworzyłem wzbijając się w powietrze. Pod nami rozciągała się rzeka, która wypływała ze Smoczego Lasu na łąkę i podążała dalej do Dras - Leony, która dzieliła na dwie nierówne części. Wzniosłem się wyżej od najwyższego czubka drzewa i wyżej od najwyższego ludzkiego domu. Prawie czułem jak Valentine rozgląda się, spoglądając na łąkę, las i rzekę. Poleciałem dalej, choć pewnie było to ryzykowne w kierunku miasta. Nie przeleciałem bezpośrednio nad nim, ale i z tąd widać było jego domu i ludzi, który wielkością dorównywali mrówką. Machałem rytmicznie skrzydłami, nie rozwijając maksymalnej prędkości, by Valentine mogła sobie wszystko dokładnie obejrzeć. Później przyjdzie czas na podziwianie smoczej szybkości. Znaleźliśmy się nad morzem, pod nami stado delfinów wyskakiwało z wody, rozbryzgując ją na wszystkie strony. W końcu jednak zniknęło pod wodą i nie było czego oglądać. Wzbiłem się więc wyżej, zacząłem lecieć pionowo do góry (niewiele smoków to potrafi), napawając się świeżym morskim powietrzem. Stopniowo przyspieszałem, w końcu wlecieliśmy w chmury. Valentine wierciła się na moim grzbiecie patrząc dookoła.
- Pora na prawdziwy smoczy lot. - uśmiechnąłem się do niej i wystrzeliłem prosto przed siebie. Czułem jak dziewczyną szarpnęło, tak że ledwo się utrzymała. Rozwinąłem całkiem przyzwoitą prędkość, pędząc przed siebie, czasami robiłem nagłe zwroty albo pikowałem pionowo w dół, by nagle rozłożyć skrzydła tuż nad taflą wody. Pokazałem Valentine nawet całkiem niczego sobie slalom między skałami w wodzie. Wystarczyła jedna pomyłka by na nie wpaść i zamienić się w smoczo - ludzka miazgę, pod siłą uderzenia. Na szczęście jestem i zwinny i szybki. Raz zrobiłem nawet fikołka w powietrzu, ale Valentine zsunęła mi się w tedy z grzbietu i trzymała wyłącznie za kolce, więc nie spróbowałem tego znowu w obawie że spadnie. W końcu wylądowałem na klifie, by trochę odpocząć. Nie przywykłem do lotu z pasażerem.
- I jak było? - zapytałem dziewczynę, która zeszła z mojego grzbietu i usiadła obok, starając się nie zwracać uwagi na to że podczas lotu moje łuski i kolce wbijały jej się w tyłek i nogi, a dłonie rozbolały od trzymania kolca.
<Valentine?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz